Odkrywanie nowych miejsc jest podobno
najlepszym sposobem na zdobywanie wiedzy. Ta teza sprawdza się znakomicie w
przypadku wiedzy każdego muzyka i jego orientacji w zagadnieniach
historycznych. Miejscem, które dane mi było odwiedzić, a które jest istną kopalnią
doświadczenia, jest muzeum instrumentów Finchcocks w Goudhurst, w hrabstwie
Kent w Wielkiej Brytanii, 100 km od Londynu. Co jednak czyni go naprawdę
wyjątkowym, to jego własna historia złożona z właściciela, kuratora, piwnicznej
restauracji i firmy, która się tam mieści – a wszyscy oni jakby uparcie bronią
się przed współczesnością…
Dwór Finchcocks został wybudowany w 1725
roku. Otacza go 13 akrów ogrodów – jasnozielonej trawy i owiec pasących się na
niej. Prowadzi do niego wąska droga, na której przed czołowym zderzeniem chroni
tylko uprzejmość kierowców. Nie ma żadnego autobusu, którym można by dojechać
do Finchcocks, więc z dworca kolejowego trzeba zamówić taksówkę – i zawierzyć,
że kierowca wie, dokąd jechać. Kiedy oczom ukazuje się ogromny dom, architektoniczny
popis elegancji i smaku, aż trudno pojąć absurd jego lokalizacji. Na totalnym
odludziu bowiem ma swoje miejsce ponad 100 historycznych instrumentów
klawiszowych, a wszystkie są odrestaurowane i utrzymane w grającej
kondycji, brzmiące, gadające pod palcami wykonawców, szczęśliwe.
Boczne wejście do muzeum prowadzi przez
sklep, w którym szczególną uwagę przyciąga oferta płyt CD z nagraniami Richarda
Burnett, który w latach 70. ubiegłego wieku kupił dwór Finchcocks i zaczął
kolekcjonować instrumenty. Natychmiast pojawia się pytanie, jakim finansowym
cudem posiadł takie miejsce i takie skarby muzyczne… Ale to chyba pozostanie
tajemnicą, jak z resztą wiele ze zjawisk w Finchcocks. Po przejściu do
właściwego muzeum uderza zapach kurzu i starego parkietu. Potem zaś, ukazuje
się zniewalający widok fortepianów, klawesynów, klawikordów, organów,
szpinetów; jeden, obok drugiego, stłoczone w przestronnych pokojach. Odruchem
jest usiąść na przygotowanym przy każdym instrumencie stołku i chociaż dotknąć klawiatury.
Na próżno bowiem szukać w Finchcocks tabliczki z napisem „Nie dotykać”: na
każdym instrumencie można coś zagrać, każdego można wypróbować, co więcej, na
każdym można nagrać płytę, jeśli tylko się chce. Taka jest filozofia Richarda
Burnett, a także kuratora muzeum, który dba o kondycję instrumentów, Alastaira
Laurence.
Muzeum można eksplorować godzinami,
poznając wspaniałe dowody na muzyczne bogactwo minionych wieków. Listę
wszystkich instrumentów można zobaczyć tutaj:
Jednak tłum klawesynów i fortepianów,
tych wszystkich Pleyelów, Grafów, Walterów i Kirckmanów, nie jest aż tak
zadziwiający, jak spotkanie wspomnianych już panów Burnetta i Laurence’a.
Pierwszy – jest wiekowy. Nie wiadomo, ile ma lat, ale niech wystarczającym
będzie fakt, że wszystkie podstawowe funkcje życiowe sprawiają mu trudność. Ma
też ogromne problemy ze słuchem… A mimo to prezentuje swoje instrumenty
zebranym w muzeum gościom i gra na nich bogaty repertuar, z którego
niegdyś był w środowisku pianistycznym dobrze znany. Drugi – Alastair Laurence,
jest budowniczym instrumentów i znawcą dawnych mechanizmów, jak również
właścicielem ocalałej firmy Broadwood & Sons, fanem medytacji i miłośnikiem
sadzenia drzew. Pan Laurence oddaje się również improwizacji jazzowej na
fortepianie Erarda…
Każdy instrument, który stoi w
Finchcocks, powinien mieć własną biografię – bo historia, jaką niosą jego
klawisze i - w przerażającej większości - oryginalne młotki i piórka, jest
unikalna. Richard Burnett jest chyba najbardziej tajemniczą personą, jaką
miałam dane w życiu spotkać, a Alastair Laurence pozostanie w mojej wyobraźni
niemal jako przybysz z przeszłości, który całymi siłami broni się przed
Internetem, mailami, drukarkami laserowymi i klawiaturami innymi, niż te z
kości słoniowej. Swoją historię ma też restauracja w piwnicy dworu, prowadzona
przez polsko-angielskie małżeństwo, specjalizująca się w podawaniu zimnych ryb
z majonezem…
Czas spędzony w Finchcocks był pełen
absurdu. Czułam się jak w skeczu wyreżyserowanym przez kogoś z bardzo
abstrakcyjnym poczuciem humoru. Najbardziej śmiały się jednak instrumenty,
szczęśliwe, że świat dookoła nich nie zmienił się tak bardzo przez ostatnie 300
lat…
No comments:
Post a Comment