Tuesday, August 5, 2014

Finchcocks Musical Museum

Odkrywanie nowych miejsc jest podobno najlepszym sposobem na zdobywanie wiedzy. Ta teza sprawdza się znakomicie w przypadku wiedzy każdego muzyka i jego orientacji w zagadnieniach historycznych. Miejscem, które dane mi było odwiedzić, a które jest istną kopalnią doświadczenia, jest muzeum instrumentów Finchcocks w Goudhurst, w hrabstwie Kent w Wielkiej Brytanii, 100 km od Londynu. Co jednak czyni go naprawdę wyjątkowym, to jego własna historia złożona z właściciela, kuratora, piwnicznej restauracji i firmy, która się tam mieści – a wszyscy oni jakby uparcie bronią się przed współczesnością…

Dwór Finchcocks został wybudowany w 1725 roku. Otacza go 13 akrów ogrodów – jasnozielonej trawy i owiec pasących się na niej. Prowadzi do niego wąska droga, na której przed czołowym zderzeniem chroni tylko uprzejmość kierowców. Nie ma żadnego autobusu, którym można by dojechać do Finchcocks, więc z dworca kolejowego trzeba zamówić taksówkę – i zawierzyć, że kierowca wie, dokąd jechać. Kiedy oczom ukazuje się ogromny dom, architektoniczny popis elegancji i smaku, aż trudno pojąć absurd jego lokalizacji. Na totalnym odludziu bowiem ma swoje miejsce ponad 100 historycznych instrumentów klawiszowych, a wszystkie są odrestaurowane i utrzymane w grającej kondycji, brzmiące, gadające pod palcami wykonawców, szczęśliwe.

Boczne wejście do muzeum prowadzi przez sklep, w którym szczególną uwagę przyciąga oferta płyt CD z nagraniami Richarda Burnett, który w latach 70. ubiegłego wieku kupił dwór Finchcocks i zaczął kolekcjonować instrumenty. Natychmiast pojawia się pytanie, jakim finansowym cudem posiadł takie miejsce i takie skarby muzyczne… Ale to chyba pozostanie tajemnicą, jak z resztą wiele ze zjawisk w Finchcocks. Po przejściu do właściwego muzeum uderza zapach kurzu i starego parkietu. Potem zaś, ukazuje się zniewalający widok fortepianów, klawesynów, klawikordów, organów, szpinetów; jeden, obok drugiego, stłoczone w przestronnych pokojach. Odruchem jest usiąść na przygotowanym przy każdym instrumencie stołku i chociaż dotknąć klawiatury. Na próżno bowiem szukać w Finchcocks tabliczki z napisem „Nie dotykać”: na każdym instrumencie można coś zagrać, każdego można wypróbować, co więcej, na każdym można nagrać płytę, jeśli tylko się chce. Taka jest filozofia Richarda Burnett, a także kuratora muzeum, który dba o kondycję instrumentów, Alastaira Laurence.

Muzeum można eksplorować godzinami, poznając wspaniałe dowody na muzyczne bogactwo minionych wieków. Listę wszystkich instrumentów można zobaczyć tutaj: 


Jednak tłum klawesynów i fortepianów, tych wszystkich Pleyelów, Grafów, Walterów i Kirckmanów, nie jest aż tak zadziwiający, jak spotkanie wspomnianych już panów Burnetta i Laurence’a. Pierwszy – jest wiekowy. Nie wiadomo, ile ma lat, ale niech wystarczającym będzie fakt, że wszystkie podstawowe funkcje życiowe sprawiają mu trudność. Ma też ogromne problemy ze słuchem… A mimo to prezentuje swoje instrumenty zebranym w muzeum gościom i gra na nich bogaty repertuar,  z którego niegdyś był w środowisku pianistycznym dobrze znany. Drugi – Alastair Laurence, jest budowniczym instrumentów i znawcą dawnych mechanizmów, jak również właścicielem ocalałej firmy Broadwood & Sons, fanem medytacji i miłośnikiem sadzenia drzew. Pan Laurence oddaje się również improwizacji jazzowej na fortepianie Erarda…

Każdy instrument, który stoi w Finchcocks, powinien mieć własną biografię – bo historia, jaką niosą jego klawisze i - w przerażającej większości - oryginalne młotki i piórka, jest unikalna. Richard Burnett jest chyba najbardziej tajemniczą personą, jaką miałam dane w życiu spotkać, a Alastair Laurence pozostanie w mojej wyobraźni niemal jako przybysz z przeszłości, który całymi siłami broni się przed Internetem, mailami, drukarkami laserowymi i klawiaturami innymi, niż te z kości słoniowej. Swoją historię ma też restauracja w piwnicy dworu, prowadzona przez polsko-angielskie małżeństwo, specjalizująca się w podawaniu zimnych ryb z majonezem…


Czas spędzony w Finchcocks był pełen absurdu. Czułam się jak w skeczu wyreżyserowanym przez kogoś z bardzo abstrakcyjnym poczuciem humoru. Najbardziej śmiały się jednak instrumenty, szczęśliwe, że świat dookoła nich nie zmienił się tak bardzo przez ostatnie 300 lat…  


No comments:

Post a Comment