W momentach takich, jak ten, my, muzycy, powinniśmy na chwilę przystanąć. Zauważyć, jak zmienia się świat wokół nas. Uświadomić sobie, przez jak wielkich muzyków jesteśmy otoczeni i jak niektórzy z nich, niestety, odchodzą.
Christopher Hogwood umarł wczoraj w wieku 73 lat. Od roku cierpiał na guza mózgu, a jego przyjaciele mówią o uldze, że jego cierpienie dobiegło końca.
Założył Academy of Ancient Music w 1973 roku - w czasach, kiedy wykonawstwo historyczne nie było powszechnym zjawiskiem, choć instrumentaliści grali na kopiach starych instrumentów z większą pewnością niż w latach 50., kiedy karierę zaczynał Harnoncourt.
W tych czasach Gustav Leonhardt nagrywa pierwszy komplet kantat Johanna Sebastiana Bacha,Ton Koopman zakłada swoją Amsterdam Baroque Orchestra, Trevor Pinnock - swój The English Consort, a Philipp Herreweghe - La Chapelle Royale Choir & Orchestra, w tym samym momencie założone zostaje również pismo poświęcone muzyce dawnej - Early Music.
Półtora roku toku miałam ogromne szczęście: znajomy budowniczy klawesynów i klawikordów, który jednocześnie przyjaźnił się z Chrisem Hogwoodem od lat nastoletnich, zaaranżował moją wizytę w Cambridge, gdzie mogłam odwiedzić sławnego dyrygenta. Pamiętam ten dzień dokładnie - bo byłam zaszczycona, jak nigdy wcześniej takim spotkaniem. Przywitał mnie z uśmiechem - w dżinsach, różowej koszuli i kapciach. W swojej typowo angielskiej drewnianej kuchni zaproponował sok z aloesu, po czym dał listę instrumentów ze swojej kolekcji - następnie odszedł pracować do swojego biura. Ja w tym czasie mogłam spędzić kilka godzin ćwicząc na klawikordach, klawesynach i fortepianach rozstawionych po całym domu, na wszystkich piętrach... Spotkaliśmy się znowu na lunch, na który maestro Hogwood samodzielnie przygotował spaghetti z sosem bolońskim i sałatkę z kozim serem. Siedziałam przy stole oniemiała z wrażenia, że pomiędzy kęsami makaronu rozmawiam z Christopherem Hogwoodem o Gibbonsie i Byrdzie, i o Filharmonii w Poznaniu, którą często odwiedzał - czyż nie absurdalne? Na do widzenia dostałam od niego tom Sonat Kozelucha, które sam przygotowywał do publikacji, i cały plik utworów, które wydane jeszcze nie były, a potrzebowały edytorskich łuczków i kropeczek.
Wczoraj, na wieść o jego śmierci, przypomniałam sobie raz jeszcze ten dzień i obok dogłębnego żalu pojawiło się ukłucie szczęścia, że posiadam tak piękne wspomnienie.